Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków. Wleź do nich wtedy, kiedy masz dwie skóry, bo jedną pewno zedrą.
— Ot! bajesz głupstwa.
— Już ja się waszego rozumu za ogon nie czepię. Co widziałem, to wiem. Albo to Pęczkowskiego z Gliwic za Wisłą nie obili? I za co? Za to, że za kośnika się zgodził. To też gdy jeden wilk do nas się przemknął, porachowaliśmy mu żebra, że aż mu dwóch zbrakło.
— I w jednej wsi zabiją. Ty pluj gdzie chcesz, a ja byłem pod Sandomierzem i...
— To idźcie sobie tam do stu tysięcy djabłów, nikt was tu nie trzyma. Wam będzie wesoło, a drugim lżej.
— A czemże ja ci tak zaciężyłem? — rzekł Brzost boleśnie. — Żałujesz mi tego kąta, którego nie żałowałeś tyle lat prosiętom? Pójdę, pójdę, choć ślepy jestem, jeszcze kawałek dachu ludzie dadzą, a chleba cudzego nie jadłem i jeść nie będę.
Powstał stary, wziął Wicka za rękę i do drzwi zmierzył.
— Tfu! — splunął Boruta. — Tak się dąsacie, jak panna w zalotach. Czyż ja wam ten kąt wymawiam? Gorzkie słowo z ust się wyrwało, bo w nich nie słodko. Ach dziadku! dziadku! albo raz człowiek człowieka szturgnie, a jednak go nie przebije. Siadajcie oto i pilnujcie domu.
To rzekłszy, wziął z miski garść grochu, wsypał