Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie poznajecie pewnie — Klemens.
— A! — odrzekła, przyglądając mu się uważnie, gdy ją pocałował w rękę. Skądże?
— Ze świata. Cóż tu słychać?
— A słychać. Kaśka ot leży, bo febra ja trzęsie, a stary ledwie dziś do szopy nogi zawlókł.
Z pod kożucha na łóżku odezwał się lekki jęk.
— Czy stróżuje?
— Stróżuje — z rydlem. Drogę sypią do Rybnika. Gdzież ty teraz?
— Tu mnie dziś zgodzili i dziś wypędzili.
— Za co?
— Bom się na godzinkę spać położył.
— To jaskinia, nie dwór! Żeby ziemia się pod nim zapadła. Gdzież wracasz?
— Nie wracam, pozostanę tu tymczasem, oddacie mi połowę chałupy.
— Człowieku! — zawołała oburzona Janowa — nie boisz ty się Boga? Młody, zdrów, zabierać nam tę głupią izbę!
— A ona wam po co?
— Na dworze prosiaki uwiążę, czy to psy?
— O, spleciemy chlewek, będą stały.
— Okien niema, przez pułap się leje.
— Gdybym na drodze sypiał, jeszcze bardziej by się lało.
— Tfu! — splunęła Janowa — wilcze ślepie! Z ołtarza by zdarł.