Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mój rozum. Tak, zasłużyłam na śmierć. (w uniesieniu), ale ja, Sokratesie, nie wiodłam na złą drogę dziewcząt ateńskich.
Sokrates. Wiem o tem, Aspazyo.
Aspazya. Za kogo oni mnie uważają? Czy rzeczywiście nie widzą ani mojej czystości, ani dumy? Czy ja zdaleka wyglądam na rozpustnicę? Powiedz szczerze Sokratesie!
Sokrates. Tylko cię szanowałem, czciłem, uwielbiałem, a gdyby mi wolno było — kochałbym.
Aspazya. Hermipos zatem kłamie? Jeden tedy mizerny oszczerca ma władzę ściągnąć człowieka z największej wysokości moralnej i zelżonego postawić przed sądem tłumu? To znaczy, że panem świata jest łotr, a uczciwi jego poddanymi. Ja nie mogę nic ci złego zrobić, Sokratesie, bo mi sumienie nie pozwala; ale najwyklejszy niegodziwiec może cię oskarżyć o zabójstwo, o kradzież, o wszelkie zbrodnie, i ty musisz cierpieć, gryźć hańbę lub zginąć. Jeśli Perykles nie zdoła mnie obronić, muszę umrzeć, opuścić męża i dzieci, które uwierzą kiedyś, że matka ich była ladacznicą — bo tak chce Hermipos! Nie, dzieci kochane, ja w waszych młodych sercach tak głęboko wyryję moją krzywdę, że jej wszystkie złośliwe jady nie wyżrą!
Sokrates. Kilku przewrotnych ludzi zasłoniło ci Aspazyo, całe Ateny, z których sprawiedliwości jeszcze nie wygnano. Naród, we wszystkiem tak wielki, z pewno-