Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Perykles. Jakieś przekleństwo zbłąkałoby ich kroki, gdyby się z nim minęli.
Aspazya. Trudno przypuścić.
Perykles. Chyba Fidyasz dla bezpieczeństwa Anaksagorasa wybrał boczną drogę.
Aspazya. Może pozostał z nim.
Perykles. Byłoby to najlepsze, bo zaraz by odpłynął.
Aspazya. Ach, czemuż ich nogi tak szybko jak myśl moja nie przebiegają tej przestrzeni!
Perykles. Oni go zwrócą niewątpliwie.
Aspazya. Gdyby noc chciała się pospieszyć i skryć Fidyasza, a oślepić jego prześladowców! Niestety, jeszcze nie rozpostarła pierwszych swoich cieniów. Peryklesie, on nie ujdzie!
Perykles. Dlaczego?
Aspazya. Nerwy drżą mi obawą, jak targane struny: one przeczuwają nieszczęście.
Perykles. Jesteś wzburzona. Zapanuj nad sobą, kochanko; zobaczysz, dzień dzisiejszy dobrze się skończy, a jutro rozpoczniemy odwet.
Aspazya. Wierzę, że przyjaciół naszych pomścisz. Ta nadzieja łagodzi mi strapienie.
Perykles. Kazałbym ociosać z siebie bal do mostu, gdybym nie zdołał ukarać arystokratów za tę podwójną podłość. Niech oni mnie zdruzgoczą — bo inaczej ja ich wymiotę!