Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pękające głowy. Kilkakrotnie próbowałem coś wydobyć z niewolnika: zawsze wstał, patrzył na mnie głupowato i ziajał.
Sofokles. Ale jak sądzisz z jego miny — dobre przyniósł wieści?
Protagoras. Ach, uwierz mi Sofoklesie, że podzieliłbym się z tobą kroplą wiadomości, gdybym jedną z niego wycisnął. Powtarzam, iż nie przemówił ani słowa a jego mina wyrażała tyle, ile widok spienionego konia: można się domyśleć, że prędko biegł, ale nie — co przyniósł.
Sofokles. Jak węże owijają mi i kąsają serce złe przeczucia. Walki w rodzinie plemiennej są zawsze biciem się jednej ręki z drugą. Gdybym był wszechmocnym bogiem, w kamienie zakląłbym takie podniesione przeciw sobie bratobójcze ręce, ażeby potomności służyły za widomą przestrogę.
Protagoras. A ponieważ jesteś tylko poetą, więc możesz winnych ukarać zaledwie tragedyą, jeżeli naturalnie bracia Spartanie, zwyciężywszy nas pod Tanagrą, tej srogiej zemście nie zapobiegną, przeznaczywszy twą lirę na szufelkę do wylewania wody z czółen.
Sofokles. Mniejsza o mnie, którego trzmiel może bezkarnie ukąsić, a tembardziej sofista lekceważyć, ale czyż istotnie byłoby to dla ciebie zabawnem, gdyby Spartanie rozbili nasze wojska i zdobyli Ateny?
Protagoras. Wcale nie, gdyż to gbury, którzy nie