miętaj pan, że ja tu stanę jak archanioł na straży rodzinnego ogniska i panu go znieważyć nie dam.
Henryk. Ja też wcale tego nie pragnę, chociażbyś pani archanielstwa sobie nie przywłaszczyła.
Irena (szyderczo). Jakto, więc pan o Emilii nie myślisz?
Henryk. Nawet ją kocham.
Irena. Panie, mówisz tak śmiało i otwarcie, jak gdyby ona już była wspólniczką twych występnych pragnień a ja ich pobłażliwą opiekunką.
Henryk. Pobłażliwość lub surowość pani jest dla nas, bez zachodu mówiąc, zupełnie obojętną. W ogóle nie pojmuję, dlaczego w stosunku moim do pani Emilii jakikolwiek udział pani miałby być potrzebnym.
Irena. Jeśli mi nie wolno przeszkadzać panu i upominać bratowę, to wolno mi strzedz brata.
Henryk. Przed czem? Ode mnie nic mu nie grozi. Powtarzam, że jego żonę kocham i gotów jestem mu to każdej chwili powiedzieć. Nie dlatego, ażebym go tem chciał do walki wyzwać i jego małżeński związek rozerwać, lecz dlatego, że moje uczucie jest czyste i jego szczęścia żadnym bezwstydem nie zmąci. Pani mnie nie rozumiesz, bo tobie się zdaje, że miłość podlega prawom i obowiązkom, nakazom i zakazom. Nikt mi nie dał prawa zachwycania się pieśnią słowika, a jednakże się nią zachwycam. Nie sądź więc pani, ażebyś mnie swoją czujnością i groźbami przerażała. Jak mimo zobowiązania nie kochałem pani, tak
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/050
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.