Strona:Pisma II (Aleksander Świętochowski).djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pniem bez gałęzi, z których jedna kwitnie i wydaje zdrowe owoce, a drugą zjadają muchy, pleśnie i robaki.
— I ja muszę kiedyś być taką?
— Nie jest to konieczność, ale reguła.
— Jakże się przeciwko niej zabezpieczyć?
— Gdybym znał sposób, to naprzód sambym go zużytkował.
— Pan już się rozszczepił?
— Dawno.
— A te mchy, pleśnie i robaki toczą pana?
— Tak.
— I pan tego nie chciał?
— Nie.
— Ha, ha, ha, to zabawne! A wie pan, czem zabawne? Tem, że panowie uważacie mnie za gąseczkę, której już nie można straszyć kominiarzem, ale można jeszcze upiorem. Pojmuję stryja, bo go do tych strachów zachęca... wolno mi stryjowi powiedzieć? — miłość dla mnie...
— Wolno — wtrącił zadowolony Radek.
— Ale co pana skłania — ciągnęła dalej Iza — do wmawiania we mnie, że szatan osiedlił się w ludzkich duszach i zamówił sobie mieszkanie nawet w mojej?
— O kilkanaście lat wyprzedziłem panią w przyjściu na świat, więcej zatem miałem czasu do obejrzenia go.
— Gdybym tak, jak pan, straciła wiarę w ludzi i w siebie...