Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za mną! Grajcie i śpiewajcie, niech cały Skapol zabrzmi weselem, niech przytomność opuści wszystkie głowy, niech rozum stopnieje w szale, jak lód w słońcu, zamieńmy się wszyscy w jedno winne grono, a dom tych nowożeńców — w kielich życiodawczego napoju. Nie tul się do męża, wystraszona Teryo — wszak my czcić będziemy tylko święto twoich z nim zaślubin. A ty, Satyrze, nie patrz na nas wzrokiem jelenia śród stada wilków. Wstydź się, brodata babo! Przecież ty niedawno celnym rzutem kamienia ważyłeś się okulawić Tytana. Wyglądasz, jak śmiały byk, a drżysz tak, jak gdybyś truchlał, ażeby cię zając nie przebódł uszami. Jutro żadna żaba nie odskoczy ci z drogi, ale każe się zdaleka ominąć. Teryo, ty nie poślubiłaś mężczyzny!
Tymczasem oba orszaki zmieszały się i śród drażniącej muzyki, rozdzieranej pokrzykami, szły drogą leśną ku siedzibie młodej pary. Na czele biegł w żywych podskokach kozioł.
Podniecony szyderstwem Bachusa, Satyr zaczął powoli odurzać się ogólnym szałem i przyjmować udział we wszystkich jego wybuchach. Opuścił Teryę i oplótłszy kibić jednej z bachantek, śpiewał z nią łaskotliwe piosenki. Rodzice jego, usłyszawszy zwichrzone odgłosy tego pochodu, wyszli na próg domu, ale spostrzegłszy hałaśliwy tłum, cofnęli się zdziwieni i zatwożeni.
— Co to jest? — spytali wchodzącego Satyra.