Strona:Pisma III (Aleksander Świętochowski).djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieceń lub niewytłómaczonej bojaźni. Dopiero twoja mowa...
— Pozwól mi skrócić jeszcze tę małą przestrzeń, która nas dzieli, zbliżyć się do ciebie na odległość oddechu i szeptu. Nie nadużyję twej dobroci, nie znieważę majestatu kobiecego, nie zbluźnię płochem słowem, a zamilknę, zanim każesz. Jeszcze chęć twoja na usta nie wybiegnie, ja już ją spełnię. Nie bądź dla mnie skąpszą, niż dla tego drzewa, do którego się przytuliłaś i które zgina sztywne konary, ażeby cię nimi uścisnąć i liściami ucałować. Ja twoje ręce i oczy całuję oczami. Boginie ustom czcicieli tej łaski nie odmawiają... Nie pełzam zdradnie, ale idę ku tobie... nie bronisz? Posunąłem się znacznie, rozeznaję już niebieskie żyłki twioch skroni, włoski brwi, krążek źrenicy, zetknięcie płatków różowych i białych na twarzy... zdaje mi się, że widzę czerwone kulki krwi pod delikatnym atłasem twej skóry, ich przyśpieszone tętna...
— Ach, ratuj mnie!
— Ręce zarzuciłaś mi na szyję i o ratunek prosisz? Czy mam je rozerwać, a siebie rozpaczliwie cisnąć w otchłań morza, które tam przy brzegu w skałach zamknięte otwiera chciwą paszczę?
— Nie, ale nie prowadź mnie nad krawędzią przepaści, ażebyś nie strącił w nią, gdzie ścieżka dla dwojga będzie za wązka.
— Nie zły sen, który straszy marami, ale szczery