Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 80.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu i na wystawę nie przyjeżdżali; tymczasem przychodzi mi myśl, że gdy będę zbyt malowniczym, właśnie zachęcę ich do przyjazdu. Wolę więc powiedzieć, że Paryż, pomimo wszystkich ponęt, jest czczy i nudny, że kurs monety naszej coraz gorszy, a ceny tu ciągle się podnoszą. Podnoszą się jak morze; powoli, stopniowo, ale nieubłaganie. Pokoik mój na Rue de Montyon, podobny do pudełka od cygar, za który płaciłem 35 franków, idzie na przyszły miesiąc 60. Najął go już jakiś Arab czy Marokańczyk w czerwonym fezie, w binoklach i glansowanych rękawiczkach, jakiś złoty młodzieniec, rodzaj franta z pod Sahary, którego próżno zaklinałem na brodę proroka, aby sobie pojechał do Afryki z powrotem i nie podkupywał mnie swoimi cekinami. W restauracyach podrożało także wszystko; na drzwiach każdej ujrzysz napis, że gospodarz „ku wielkiemu swemu umartwieniu” musi podnieść cenę o pół franka. Jest nadzieja, że za tydzień, ku większemu jeszcze umartwieniu, podniesie o franka; w miarę zaś, jak goście będą przyjeżdżali, będzie martwił się coraz bardziej i podnosił ceny coraz wyżej. Cudzoziemcy zresztą sami licytują się wzajemnie i podbijają ceny do tego stopnia, że naprzykład dorożki za zwykłą cenę dostać już niepodobna. Gdy zawołasz na fiakra, woźnica mierzy badawczo twój kapelusz, twój surdut, buty i jeśli nie wydajesz mu się