ptaków brakło zawsze. Czasem jednak, pod sklepieniem niebieskiem, ważyły się na rozpostartych, nieruchomych skrzydłach wielkie orły, upatrujące zapewne piesków ziemnych, albo małych antylop. Wszystko to było dzikie, romantyczne, szczere, zdrowe i piękne, jak tylko pierwotna natura piękną być może. Na koniu, z karabinem pod ręką, czasem samotny w stepie i w górach, czasem w gwarnem i wesołem towarzystwie, czułem się, jak owe wielkie ptaki na niebie — swobodnym. Pogoda stawała się coraz piękniejszą. Był to ostatni, ale pełen niewypowiedzianej słodyczy uśmiech jesieni. Porę tę nazywają u nas babiem latem, a tu: latem indyjskiem — „indian-summer”. Gdym czasem zabłądził w jakim dzikim parku, w którym piramidy drzew grupowały się, jakby ręką ludzką ułożone, zdawało mi się, że jestem w polskim ogrodzie. Tak samo i tu, wielkie rozczapierzone liście, odrywając się bez szelestu od drzew i kołysząc się lekko, spływały na ziemię; ten sam tu jakiś smutek i łagodna rzewność, rozlane w powietrzu, toż samo jakieś: „pamiętaj”, szeptane smutno przez drzewa, przez zbladłe promienie słoneczne i więdnące kwiaty. Brakło tylko jeszcze owej piosenki, którą czytałem, czym słyszał — nie wiem — jeżeli nie chłopskiej, to na chłopską śpiewanej nutę:
„Oj jesienią, jesienią — oj! nigdzie liść na drzewie, —
„Oj i z sercem się tak dzieje - oj! choć człek o tem nie wie“.