Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 58.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ponuro wyciągają pozbawione liści i pączków, szare, szpetne i wychudłe gałęzie; trawniki nie zielone jeszcze, na ulicach błoto; a jednak już się zapełnia ten stary przyjaciel emerytów, nianiek, dzieci, elegantek i próżniaków. Wczoraj uśmiechnęła się wiosna po raz pierwszy. Ciepłe, prawie nawet gorące oddechy stopiły resztki śniegu. Wreszcie i koniec zimie. Żegnamy ją ze złośliwym uśmiechem, wyciągając ręce ku wiośnie. Witajże, witaj! I rzeczywiście witały ją wczoraj tłumy. Miasto całe roiło się od spacerujących, ogród był pełny, również jak i aleje belwederskie. Każdy poczytywał sobie za obowiązek inaugurować wiosnę. Zjawiły się piękniejsze stroje wraz z weselszemi twarzami. Tu i owdzie otwierano lufciki i okna. Na twarzach ludzkich malowała się już jakby wiara w szczerość pogody. Nie będzie już przynajmniej śniegu! — tak każdy mówił sobie w duszy, rozpinając watowy, za gorący paltot, i ocierając spocone czoło. Tak, śniegu przynajmniej już nie będzie! Kto to wie? Niektórzy myślą już o letnich mieszkaniach, głównie zaś ci, którzy mają je do odnajęcia. Mówią, że mają być tanie. Przynajmniej! Warszawscy właściciele domów znowu popodnosili komorne. Znowu niestety, znowu! Quousque tandem... Lecz zdaje się, że popodnosili nie na długo. Z nadejściem wiosny, mnóstwo zamożniejszych rodzin wiejskich wyjeżdża z War-