Przejdź do zawartości

Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 37.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

byłaby, bądź co bądź, dla niej krzywdą, a kto wie, czy nie ciosem?
Tu zrozumiał, że marzyć o jakiejś ucieczce, a dopuścić się jej — to dla porządnego człowieka dwa bieguny. On mógł sobie tylko marzyć. Prędzej byłby zdolny stanąć do oczu pani Elzenowej i zażądać od niej zwrotu słowa, ale uciekać przed niebezpieczeństwem — było rzeczą wprost przeciwną i jego osobistej i jego szczepowej, nawskroś ucywilizowanej naturze. Zresztą na samą myśl o skrzywdzeniu kobiety poruszyło się w nim serce, a pani Elzenowa stała mu się bliższą i milszą.
Wpływali już prawie do portu, a po chwili łódź przybiła. Świrski zapłacił i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pracowni. Na ulicy, wśród gwaru świateł, turkotu i ruchu, porwała go znów tęsknota za tą ciszą, za tym nieskończonym rozlewem wód, za tym spokojem i za tą ogromną Bożą prawdą, z którą przed chwilą się rozstał. Wreszcie, niedaleko już pracowni, przyszła mu do głowy następująca uwaga:
— Dziwna rzecz, — pomyślał — że ja, którym się tak bał kobiet i tak im nie ufał, wybrałem w końcu kobietę, która więcej może budzić obaw, niż wszystkie inne.