Strona:Pisarze polscy.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wodę do herbaty nastawić. A gdybyśmy drewek czy węgli nieznaleźli, chwycilibyśmy wszystko, coby pod ręce nam wpadło; odłupany kawałek nogi stołowej, stare gazety, książki porozrywane... kartki papieru, zapisane niedbale... I gdy tak w huczącym ogniu płonęłaby cała jego chwała, to, co już stworzył i to, co chciał stworzyć, stalibyśmy oboje, trzymając się wpół, i śmieli się do rozpuku, patrząc, jak płomień psotny wysuwa ku nam złoty język i rumieńce rzuca nam na twarze...
Niestety!... Nie jestem dziewczyną, nie mogę wbiedz jak czarodziejka miłości do samotnego pokoju, zkąd corocznie Zygmunt Niedźwiecki wypuszcza w świat po tomie swych nowel — nic więc odemnie tym szkicom nie grozi. Szkodaby ich zresztą! Są przepyszne nieraz zwięzłością i prostotą stylu, który dźwięczy, jak uderzenie klingi; szyderczy, ironiczny dowcip drwi w nich nielitościwie z nikczemności i słabości ludzkiej, a nieśmiertelna Nędza odbija się w nich z bezlitośną prawdą. Z taką prawdą i z takiem zimnem, — że chyba nigdy miłość, ta jedyna rodzicielka poezyi i złudzeń, nie złożyła pocałunku na czole Niedźwieckiego — a ja nie mogę jej zastąpić. Ona nie powiedziała mu, że życie może być piękne i świat uśmiechnięty, jak dziecko, że dusza ludzka może mieć skarby marzeń, pożądań i tęsknot, o jakich nie śniło się aniołom, że usta kobiety mogą mieć słodsze i czystsze dźwięki od chrapliwych słów samicy i prostytutki. Ale miłość ominęła go, nie dała mu złudzeń i jak jałmużnę rzuciła mu w oczy świat prawdy. Biedny poeta, któremu tylko tyle pozostało!