Strona:Pisarze polscy.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Inaczej go sobie wyobrażałem, niżeli go później ujrzałem w Krakowie. Tyle wielkiego cierpienia w spazmatycznem łkaniu rwało się ze spowiedzi jego duszy, zimnem przerażeniem wiała stamtąd taka otchłanna męka przeczulonego zmysłami serca, tak przeraźliwy smutek staczającej się w bezwiedną konieczność woli, że sądziłem był, iż te słowa, niezatarte dla czytelnika, do czoła swego twórcy na zawsze przywarły. Czyż nie wracał z pękiem krwawych kwiatów z piekielnej krainy, czyż pełnym głosem po imieniu nie nazywał nam trwóg i zmor, któreśmy ledwie przeczuli lub które nocą tylko przelotnie zajrzały nam w twarz? Niejeden już zawisał nad ciemną, w głąb ducha rozwartą przepaścią miłości, zaglądał w jej nieprzejrzane, grozą najeżone odmęty, ale każdy z krzykiem jak dziecko cofał się ku światłu i słońcu. On tylko nie zadrżał przed niczem — z oczami nieraz rozwartemi od lęku, instynktownie wiedziony nieukojoną tęsknotą za samem źródłem życia, z szalonem pożądaniem nadludzkich, nieznanych pieszczot i zespoleń, rozdzieleń i męczarń ciał i dusz, przeszedł całą ziemię rozkoszy i cierpienia, wlokąc za sobą dziwne zdobycze tej drogi. Więc z oddechem zata-