Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na nich za wcześnie. Małgosia weszła na górę, by pożegnać się ze swym starym przyjacielem. Nie widziała mię, spoglądała w stronę fiordu. Zdjąłem kapelusz, wołałem, kłaniałem się. Zatopiona w myślach, nie słyszała. Wiatr wiał z przeciwnej strony. Nagle poruszyły się śmigi. Zdaje mi się, żem głośno krzyknął. Albo usłyszała mój krzyk, albo sama spostrzegła grożące niebezpieczeństwo. Zwróciła głowę w mą stronę, spojrzenia nasze się spotkały, uczyniła ruch, jakby się naprzód rzucić chciała, w tej samej jednak chwili upadła bez jęku na ziemię, uderzona przez skrzydło. Następna śmiga przeszła znów przez jej ciało i znów następna, uderzały w nią jedna po drugiej z rosnącą szybkością. Biegnąc myślałem: zwaryowałeś — to zawrót głowy, wszystko tańczy przed twojemi oczyma. Później jednak spostrzegłem, że Małgosi ciało zmieniło pozycyę.
Po drugiej stronie młyna, naprzeciwko wschodów spotkałem Małgosi ojca. Stał i przywiązywał linkę. Uśmiechał się przy tem dziwnie. Pomyślałem: w napadzie szaleństwa zabił córkę. Waryacko­‑dowcipna myśl. W tej chwili domyślałem się wszystkiego. Rzekłem spokojnie:
„Małgosię uderzyły śmigi“.
Gdym do niej się zbliżył, młyn już stał spokojnie. Ojciec zapewne go zatrzymał. Pochyliłem się nad nią, leżała bez czucia. Była blada, jak trup, ale nie widziałem ani rany, ani krwi. Wołałem, wymawiałem jej imię. Otworzyła oczy z uśmie-