Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez okno, spuszcza po linie na dół i zeskakuje do ogrodu. W ciemności nocy przyczołgał się aż do muru, na najwyższym stanął stopniu, przechylił ku sobie jedną z gałęzi drzewa — i między dwoma znalazł się murami. Tam, w męzkie przebrana szaty, oczekuje go kochanka i pozostaje przy nim a słowiki wyśpiewują swe trele w klasztornym ogrodzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Chcę napisać książkę o starem mieście i jego klasztornym spokoju, chcę, by słowiki wyśpiewać mogły pieśń o ukrytej miłości młodego, zakonnego braciszka.




IX.
1 lipca.

Spotkało mię dziś rano coś czarodziejskiego. Siedziałem, jak zwykle, przed pawilonem i karmiłem wróble. Od czasu przybycia mego na wiatrakową górę, liczba wróbli z dnia na dzień się powiększała a wraz z nią ich śmiałość. Wchodzą do mego pokoju, czekają na śniadanie a gdy czasem o nich zapominam, pukają dziobkiem w szybę i niecierpliwie świergocą na parapecie.
Dobiegamy do końca uczty: na stole leży duży kawał pszennego chleba. Cała banda go obsiadła. Dziobią i wydzierają sobie kęs po kęsie — na-