Strona:Piotr Nansen - Spokój Boży.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieństwem, wstępuję w wrota, prowadzące na cmentarz. Wita mię woń cyprysów, poranna świeżość kwiatów i świergot ptasząt.
Mogiła mej matki leży po drugiej stronie głównego wejścia — między setkami podobnych sobie mogił, w ustronnem, cichem miejscu. Niewidzialna ręka prowadzi mię przez pół zarosłą ścieżynkę, wijącą się między wzgórkami, obrośniętemi trawką a nagle zatrzymać się każe przed małym kawałkiem ziemi, okolonym nizkim płotem. Tutaj spoczywa matka w towarzystwie dwojga dzieci: wyższy wzgórek, otoczony dwoma małemi. Świeży bluszcz pokrywa wszystkie groby i oplata marmurowy, gładki krzyż matczynej mogiły. Nad nią kwitnące rosną krzaki, których ciężkie, kwiatowe kiście nad grobem się zwieszają. W każdym z czterech rogów małego cmentarnego klombu, otwierają róże swe białe pączki, a rosa — łzy nocy — jaśnieje w uśmiechu rannego słoneczka. Siadam na zielonej, drewnianej ławeczce, pieszczę wzrokiem imię na krzyżu wyryte i mówię do swej matki:
„Do Ciebie przyszedłem, o Matko, by spokój znaleźć. Dwadzieścia lat żyłem oddalony od Ciebie między obcymi ludźmi. Gdym ostatni raz z Tobą się żegnał, nie wiedziałem jeszcze, com stracił. Byłem dzieckiem, Ty młodą kobietą. Teraz Ty mądrą i starą jesteś niewiastą a ja zmęczonym pracą dnia człowiekiem. Włosy me siwieć poczynają. Ześlij mi trochę tego spokoju, który już dawno Twoim stał się udziałem a będę mógł pozostać przy Tobie.“