Strona:Pielgrzym.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXXIII.

Pierwsze, gdy będą ci o ojcu gadać
To barwą niebios — błogą i litosną;
A gdybyś zaczął też stokrotki badać,
Kiedy śniegami u twych stópek wzrosną —
Płatek po płatku drzeć: rada-ć nie rada-ć?!
I tak powtarzać próbę każdą wiosną —
Czy Bóg na wieki odepchnie rodzica,
Że zły i żartki rwał, jak błyskawica?!


XXXIV.

O Boże! Kiedy już przepadłem w bory,
Unosząc z sobą skarb jedyny — święty —
Nie wiem, skąd brałem te słowa pokory,
I skąd łez bratem bujne diamenty,
Przed tem dziecięciem, co wzięło kolory
Od mych najczystszych wspomnień: kwiat podcięty.
Świętochno, siostro! otom grzesznik lichy!
Wart klątwy nieba za szataństwo pychy.


XXXV.

Jużem się nie czuł Trupowi zawzięty,
Że mi Ją niegdyś wygnał precz z dworzyszcza,
Od przeklętnika precz! Jej duch to święty
Zesłał mi Dziecię na serdeczne zgliszcza:
Słysząc śmiech piekieł, aniołów lamenty
We śnie na jawie, co ciało wyniszcza,
Aż, spowietrznione, obłóczy się duchem,
To Dziecię rosło na zgiełk świata głuchem.