Strona:Pielgrzym.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXIV.

Stałem. — I serce tłukło mi się dzwonem
Ku tej straszliwej, nieznanej potrzebie.
Pod niebem ciemnem, kirami przemglonem,
Zmagałem krzepko człowieczego siebie;
I zmartwychwstawał w bojowaniu onem,
Ktoś, na wieczności wykarmiony chlebie.
Pijany ogniem gwiazd, co w piekło lecą,
Z otchłani jeszcze krwawem veto świecą.


XXV.

Aż zagadali niebiescy orłowie,
Którzy się zwali... Tekel... Fares... Mane...
Precz wyganiali w Bożej klątwy słowie;
A jam zawołał:: „Tu skonać zostanę!“
Czujący w żyłach żar, a lód na głowie,
Stalową myśl, a męstwo, pychą pjane.
Wszczepiałem wzroki w te Pańskie straszydła;
A sinym świtem właśnie ziemia zbrzydła.


XXVI.

Poczułem wielki dreszcz... I nagle lęki,
Jak dziecko, co się bladym rankiem zbudzi...
W uszach ma jeszcze niańczyne piosenki
O złym Kościeju, co mordował ludzi,
Czarownik mocnej, bezlitosnej ręki —
Z nim wilcy trupem spasają się, chudzi...
Aż nagle z Góry wiecznego Żywota
Leci trzech orłów: Świt, Radość, Ochota...