Strona:Peter Nansen - Niebezpieczna miłość T. 2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Minęło! Nie zobaczyć go więcej! Ale jakże on wyglądał? Usiłowałam przywołać jego obraz: uciekał ode mnie, rwał się na drobne strzępy; widziałam jeszcze tylko dwoje czarnych oczu, które wpijały się we mnie — spokojne, zmęczone i uśmiechnięte ironicznie.
A wtedy jęłam krzyczeć w niebo z rozpaczy i przestrachu. Modliłam się i błagałam, żeby to nie było prawdą: „Rozumiem dobrze, że to jest kara. Ale mój Boże, czyż nie ukarałeś mnie już dość długą udręką? Oto zamknę oczy, a kiedy je otworzę, spraw, żeby to wszystko było snem, z którego się obudziłam.”
— — — I znowu znalazłam się nad jeziorem; i zdawało mi się, że niema dla mnie innego ratunku, jeno rzucić się w toń. Już nie szalałam; byłam tylko śmiertelnie zasmucona. Płakałam cicho i łagodnie; widziałam przed sobą uroczy letni krajobraz i wobec tego piękna czułam, że dla mnie, tak młodej, nie było już więcej nadziei... nic!
Wtem jakiś głos krzyknął we mnie: „Jest! jest nadzieja. Może tam już jest dla ciebie depesza. Albo może nowy list jest w drodze“.
Tak jest! tak być musi! — krzyczało we mnie. Biegłam jak wicher do domu. a nadzieja budowała w mej duszy zamki powietrzne.