Przejdź do zawartości

Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To wtedy mnie poniesiesz, co ci już w lesie obiecałam...
— Niechże Bóg broni! Pragnąłbym nieść, lecz zdrową... Wreszcie przyrzekłem twej mamusi, że cię jak oka w głowie będę strzegł!
Trudno się było oprzeć tym przsłodkim oczętom.
— A moja obietnica? Jędruś!
— Owszem, pogodzimy to razem: tuż za Porońcem jest wymarzony skok takim pysznym siodełkiem... Tam zdasz najpierw egzamin, a po tym popróbujemy trudniejszego. I tak stopniowo będziesz nabierała śmiałości, aż całkiem się oswoisz z lotem w powietrzu.
Radził jej dobrze jak powinien, jednakże Wichna słysząc o owym „nabieraniu śmiałości“, ledwie że nie parsknęła śmiechem.
— A więc niech i tak będzie — przytaknęła z jakimś zagadkoym uśmieszkiem. — Kiedyż się lepiej wytrenuję, jeśli nie dzisiaj i to przy takim mistrzu!
Skromność Jędrka chciała coś na to odpowiedzieć, lecz oślepiły go jasne oczy dziewczyny i niespokojna radość nurtująca w piersiach.
Po dwu godzinach jazdy i brodzeniu po śniegu znaleźli się nareszcie na wielkim garbie podłużnego grzbietu Porońca. Widok stąd był tak piękny, że brakowało słów zachwytu. Całe Tatry widniały jak na dłoni, ogromne, przytłaczające swą potęgą. Zastygła cisza aż tu dzwoniła w uszach, tak wielka i królewska, jak te skalne olbrzymy. Moc ich, nieśmiertelność i piękno zlewało się w jeden zakrzepły w sobie hymm grozy, tajemnicy i czaru. Powietrze było tak idealnie czyste, iż wszystkie szczyty zdawały się tak blisko, że tylko rękę doń wyciągnąć.