Przejdź do zawartości

Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zauważono przy tym kilku parobków stojących na wierzchołku, jakby na straży, podczas gdy reszta ludzi pilnowała z kijami wejścia do lochów.
— Pewnie tam się zbój ukrył — przebiegło błyskawicznie przez myśl niecierpliwego wywiadowcy. — O, dałby Bóg!
Zda się, że wszyscy pomyśleli podobnie, gdyż przyspieszyli kroku.
Jeden tylko komisarz coś nie bardzo dowierzał takiej naiwności tajemniczego łotra, chociaż gromadka pilnujących parobków mogła za tym przemawiać. Wszakżeż od dokonania zbrodni aż do obecnej chwili upłynął już cały szereg godzin, co dawało złoczyńcy aż nadto wiele czasu do przebycia nie jednej mili, jeśli w ogóle stale nie przebywał w tych stronach. Zeznania Grzeli a względnie jego syna mogły zupełnie dobrze odnosić się do jakiegoś wędrowca, bo czyż poszukiwany zbrodniarz byłby tak nieostrożny, aby w tak bliskiej okolicy od miejsca swego wstrząsającego czynu i do tego w dzień biały aż do tej pory wałęsać się po polach, a po tym dać się chłopom osaczyć w lochu zamkowych ruin? W ostateczności, gdyby nie zdołał uciec, to by się chyba bronił do ostatka, ale nie wpadał dobrowolnie w tak beznadziejną, nieuchronną pułapkę, tym bardziej, że mu groziła pewną śmiercią za owe wszystkie niepomszczone zbrodnie.
Aliści po za tymi realnymi myślami, znowu poczęły go nachodzić zgoła odmienne, fantastycz-