Przejdź do zawartości

Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rankiem, kiedy dzwoniła sygnaturka, to nie bądźcie markotni. Byłem w waszym kościółku, ażeby się pomodlić i Boga się poradzić, czyby wam jednej rzeczy nie powiedzieć... Taką już mam naturę, że długo ważę słowa, nim je komuś wyjawię... Tu stała się rzecz straszna, to i nie dziwcie się ludkowie, żem wczoraj o tym nic nie rzeknął... Trzeba było modlitwy i rozwagi, ażeby z lekkim sercem nie rzucić ciężkiego podejrzenia...
W miarę jak padały te zagadkowe słowa, oczy Anusi oraz Stacha ogarnęło zdziwienie.
— O czym, dziadku, mówicie? — rzucił pytanie Stach i równocześnie jego serce zadygotało niespokojnie, jakby coś przeczuwając.
— Ano o tym zbrodniarzu, o tym zbóju okropnym. Jam widział tego piekielnika i teraz już nie wątpię, że to jest on...
Niespodziewane owe słowa aż oniemiły słuchających.
— Jam nawet zajrzał w jego progi, lecz mnie odpędził jakby psa — ciągnął dziad dalej. — Widać nie chciał nikomu zajrzeć w oczy, jakby się lękał, aby mu z twarzy nie wyczytano zbrodni.
— Na miłość boską, mówcie przecież wyraźniej! — zawołał Stach, opanowując myśli. — Gdzieście wy go widzieli?
— Może dwie mile będzie stąd, w Zakręciu...