czał przeraźliwie. Moung Dammo nic nie słyszał. Teraz ziemia zadrżała, gałęzie zatrzeszczały. Zwolna przeciągnęło stado słoni do rzeki. Moung Dammo nie słyszał nic. Nawpół otwarte oko błyszczało połyskiem szkła. Żaden oddech nie podnosił jego piersi.
Ale teraz! — Lekki szelest w suchym liściu, pokrywającym dno jaskini. Teraz ostry, metaliczny syk. Moung Dammo żachnął się. Byłto ton, na który ucho jego było obecnie nastrojone. Oko jego ożywiło się. Odetchnął głęboko. Słyszał dobrze syk. To był wąż. Teraz widział, jak się porusza w jasnej szczelinie jaskini, tam właśnie, gdzie stała miska z ryżem. A oto podnosi się. Wyraźnie rozpoznał na jasnem tle grubą głowę. Byłto tik polonga, najstraszniejszy ze wszystkich jadowitych wężów. Teraz zwierz pochylił się i zaczął wdzięcznie i po odrobince jeść ryż, który syn Moung Dammo’a sam do miseczki nałożył. Ale niebawem opuścił misę. Na chwilę zniknął. Potem Moung Dammo usłyszał syk tuż obok siebie. A oto coś zimnego czołgało się zwolna po jego nagiem podudziu. Czuł, jak przerażenie przechodzi mu mrowiem po plecach. Chciał się zerwać, zrzucić z siebie gada, ale każde poruszenie byłoby śmiercią; tik polonga jest bowiem wężem jadowitym, który się rzuca.
Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/42
Wygląd
Ta strona została skorygowana.