Dr. Tadeusz Szamota.
Pracę moją w warszawskiej Kasie Chorych rozpocząłem w listopadzie 1926 r. Byłem wówczas asystentem Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie. Kilku moich kolegów szpitalnych pracowało w Kasie od paru lat, dorabiając sobie do skromnych poborów asystenckich. Postanowiłem pójść w ich ślady, rozpocząłem nawet starania — ale bez skutku. Dopiero z chwilą wybuchu epidemii grypy — otrzymałem telefoniczne wezwanie od sekretarza dzielnicy i tegoż dnia objąłem obowiązki zastępcy rejonowego lekarza na Woli.
Od kolegów, pracujących już w Kasie Chorych i otrzaskanych z warunkami tej pracy, zebrałem wszelkie rady i wskazówki. Ponotowałem sobie recepty, pozostające w zgodzie z oficjalnym lekospisem, który zobaczyłem dopiero w kilka miesięcy później, dowiedziałem się o uprawnieniach chorych, o zakresie pracy lekarza. Codziennie po pracy na oddziale jak najszybciej zjadałem obiad i, używając wszelkich środków lokomocji, pędziłem do dzielnicy. Różne były przyczyny tego pośpiechu — najważniejszą jednak z nich była możliwość wybrania sobie adresów. W okresie nawału wezwań do domu — lekarze rejonowi etatowi wybierali sobie 10 adresów najwygodniejszych, reszta pozostawała na pastwę zastępców, do których grona się zaliczałem. Ostatni w kolejce nie tylko nie mógł się do 10 wizyt doliczyć — ale dostawał adresy chorych, zamieszkałych na różnych ulicach, oddalonych od siebie o całe wprost kilometry drogi, kończył więc pracę późno, czując ją dobrze w kościach.
Zwykle tak mi się składało, że brałem dodatkowe wizyty co najwyżej z trzech rejonów. Zaczynałem pracę na końcu ulicy Wolskiej i załatwiając chorych po drodze, wracałem do domu ulicami Prądzyńskiego, Bema, Kolejową do Towarowej. Na tyłach Szpitala Starozakonnego były małe uliczki: Wesoła, Sławińska i Zwrotnicza — tam miałem zwykle najwięcej wizyt, tam „grasowałem“ najczęściej i stopniowo stałem się dla mie-