Kultury nie można kupić ani magazynować — trzeba ją tworzyć: rodzi się ona i rozkwita z postawy duchowej wobec życia.
Istotą kultury zachodnioeuropejskiej jest właśnie czynna postawa wobec rzeczywistości, jest stały niepokój tworzenia i ciągłe nieustanne szukanie nowych trudów rozwiązywania zagadnień, bez lęku ryzyka i niepowodzeń. W zaciszu, w zadowoleniu ze stanu bieżącego, w lękliwym uchylaniu się od śmiałości — kultura wyrodnieje, staje się pozorem i obłudą, lenistwem.
Przypominając sobie biadolenia possesjonatów kresowych nad zniszczonymi przez rewolucję pałacami i porozbijanymi cackami salonowymi, czy nawet zbiorami sztuki, co utożsamiane jest ze zmieceniem z powierzchni dalszych kresów odwiecznej kultury polskiej, wzdycham: nieuleczalni duchowi impotenci, zgrzybiali antykwariusze, utożsamiacie rupieciarnie (choćby nawet i eleganckie) z kulturą. Wasi wielcy ojcowie tworzyli, a was ześlepiły błyskotki.
Pojmując kulturę, jako czynną postawę wobec rzeczywistości nie mogłem i nie chciałem godzić się z pospolitym sądem, iż „prawdziwą“ medycynę reprezentuje wyłącznie prywatna praktyka (zwłaszcza wśród wymuskanych pacjentów z dobrobytu).
Gdy w trzy lata po dyplomie „zaczepiłem“ się w pracy w Kasie Chorych w Warszawie — byłem głęboko wzruszony i dumny z osiągnięcia rojeń chłopięcych.
Nie zraziły mnie ani braki estetyki i ciasnota pomieszczeń, nie zgnębiły spostrzeżenia, iż praca lekarska popada w łatwiznę mechanicznego szablonu, nie przerażałem się nawet faktami, iż na Kercelaku odbywa się handel lekami i materiałami leczniczymi, wydawanymi bezpłatnie ubezpieczonym.
Kulturę bowiem trzeba tworzyć, nie lękając się ryzyka i odpowiedzialności.
Im mniej jest ktoś czymś naprawdę, tym więcej chce na to wyglądać.
Zgłasza się „elegantka“ — jedna z licznych tego rodzaju wśród pracownic ponurych magazynów i fabryczek północnej dzielnicy Warszawy. Sylwetka tuzinkowa, zmięta, osoby stale niedojadającej, zbiedzonej proletariuszki. Twarz pospolita, przywiędła, jednak obficie i ordynarnie polichromowana. Coś w rodzaju krwawego karminu odstaje na wargach, jak popękany lakier na starej cholewie. Wielkie buraczkowe plamy nałożone nie symetrycznie na półgębki mają niby udawać rumieńce, ale dziwnie nie pasują do wiotkiej skóry na szyi, która nie uznaje mydła i nie widuje wody i słońca. Bluzka jaskrawa, kolorowa, wygnieciona, rozchylona, krzykliwie modna, odsłania straszliwie brudną koszulę. Ciało nie myte Bóg wie od kie-