Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A czy ryba nie będzie za ciężka na mój żołądek? Syn kupił mi dziś świeżą rybę.
Staruszka opowiadała, że lekarze w ambulatorium, robiący jej zabiegi przyżegania owego polipa w pęcherzu, są dla niej niegrzeczni, bo nie chcą odpowiadać na te wszystkie pytania i kierują ją do lekarza domowego.
Niech i tak będzie! Staruszka była nadzwyczaj sympatyczna, więc nic nie mówiłam. Niech się pyta, niech wraca trzykrotnie z zapytaniem, czy może jeść świeżutka sałatę, bo jej syn właśnie to kupił — myślałam sobie. Miałam wyrozumiałość dla jej zdziecinnienia.
Na ogół staruszkowie chwalą Ubezpieczalnię, bo co by z nimi było? Przecież dzieci nie są w stanie stosować tak długo i tak nowoczesnego leczenia. Kiedyś zawezwano mnie do pewnej staruszki „prywatnie“ Córka jej z góry zapowiedziała, że wzywa mnie po to, żebym wkrótce po wizycie mogła wypełnić świadectwo zgonu. Zrobiłam zastrzyk nasercowy i zapisałam lekarstwo półprzytomnej 82-letniej starowince. Dopiero po 11-tu dniach, „kochająca“ córka zgłosiła się do mnie po świadectwo śmierci. W trakcie rozmowy przegadała się, że lekarstwo matce tak zaczęło pomagać, iż odzyskała przytomność i ponownie kazała mnie wezwać, lecz oni nie mogli już kupić drugiej butelki lekarstwa, ani też prosić mnie o poradę. Do Ubezpieczalni nie należeli.


∗             ∗

Spotkałam się z wypadkiem, gdy pewna stara kobieta, żona robotnika, miała od 20 lat guz na jajniku. Mąż nie pozwolił żonie za żadne skarby iść na operację. Tymczasem w 65 roku życia guz u chorej zaczął się powiększać z powodu płynu, który się w nim zbierał. O operacji w tym wieku nie było mowy. Zresztą małżonkowie bynajmnej nie zmienili swych poglądów na „krajanie“ i szpital. Chora nie chciała iść do żadnego szpitala i wolała leżeć w domu. Mieszkała na piątym piętrze w kamienicy na przeciwko mnie.
Ginekolog nic więcej nie miał do powiedzenia. Zdawało się w końcu, że chorą guz, jak to się mówi „zadusi“. Poprosiłam więc kolegę chirurga, aby przez powłoki brzuszne wypuścił płyn. Sąsiadka opowiadała mi potem z przejęciem, że jej pan doktór wypuścił pół wiadra wody z brzucha.
Kiedy płyn ponownie zaczął się zbierać, chirurg ponowił swój zabieg tak, że w krótkim stosunkowo okresie czasu dokonał zdaje się sześciokrotnie tego zabiegu. Trwało to już 7 miesięcy. Po wypuszczeniu płynu, chora nawet trochę wstawała. Te 7 miesięcy życia na pewno było jej podarowane przez sztukę lekarską w prezencie. Tylko czy jej mąż, stary robotnik, po 30 latach pracy, mógłby sobie pozwolić na tego rodzaju leczenie chirurgiczne, gdyby nie należał do Ubezpieczalni?