Strona:PL Zygmunt Wielhorski-Wspomnienia z wygnania.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielkiego apetytu i nabieram chęci wypróżnienia jednego z tych dzbanów piwa, które w każdym jego romansie ukazują się przy olbrzymich rozbifach i szynkach.
W takiém właśnie byłem usposobieniu jadąc z Wołogdy, do Solwyczegodska, bo miałem przy sobie powieść Gui Mauering i na stacyach go czytywałem. W Totmie, mieście powiatowém, na pół drogi mniej więcéj położoném, zatrzymałem się kilka godzin. Dowiedziawszy się o przejeździe Polaka-wygnańca, dwóch rodaków przyszło na stacyą pocztową, by mnie powitać. Wymieniliśmy nazwiska, — i przyszło do rozmowy; chciałem ich koniecznie wciągnąć do gastronomicznéj dyskusyj, ale nadaremnie. Nie mogąc dłużéj wytrzymać i trwożny o los mego żołądka, zrobiłém im zapytanie kategoryczne i jasne.
Proszę téż panów powiedzieć mi, czy téż tu ludzie jadają?
— A jakże by mogło być inaczéj.
— No tak, rozumiem; ale ja chciałem się spytać, czy jadają coś ludzkiego, czy znają się trochę na kuchni.
— Zapewne pana zadowolni, jeżeli mu powiem, rzekł starszy z nich, że na imieninach pocżtmajstra była galareta i blamanż.
— A co piją, zapytałem.
— Wódkę, kwas, nalewkę, czasem kieliszek wina.
Wiadomość ta jeszcze mnie nie uspokoiła, ciągle mi w głowie siedział Walter-Scot, jego pieczenie i dzbany. Bliższe zapoznanie się z kwestyą kulinarną musiałem odłożyć do mego przyjazdu na miejscu.
Z samego już żywienia się przez Moskali, można rozpoznać, że to był naród koczujący. Nie ma u nich stałych godzin na śniadanie, obiad i kolacyą, nie zasiadają do stołu nakrytego, porządnie,