Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ponure myśli Zbigniewa, a Niemiec teraz na łowy wyjechał.
— Upraszam, zaklinam was, — przerwał Henryk — uczyńcie zadosyć mojemu żądaniu.
— Ja ręczę, — zawołał Krystyn — że on złych nie ma zamiarów.
— Niechaj będzie aniołem, — krzyknęło kilku — lecz żaden z nas nie przyjdzie śpiącego lwa budzić.
— Zaniechaj zgubnego zamysłu. — rzekł Jordan — bo ci szczerze powiem, że cię śmierć niechybna czeka.
— Lepiej zrobisz, kiedy wyjdziesz z tych murów, nim cię sokole oko Zbigniewa ujrzy z góry.
— A więc żaden mi nie odda tej przysługi? — zapytał spokojnie Henryk.
Milczenie wszystkich było dostateczną odpowiedzią.
— Jeśli tak, to sam pójdę — zawołał.
Ale jeszcze raz Jordan starał się go odwieść od zamysłu.
— Pamiętam, — rzekł rycerz z Gozdowa — że w wojnie z Prusakami, jakiś wódz ich, olbrzym z postawy a bohater z odwagi, schronił się do takiej wieży wśród ciemnego boru. Z toporem w ręku i szablą u boku, dostałem się za nim na wierzchnią część budynku. Toporem drzwi wyrąbałem, a szablą Prusaka zabiłem, i jego głowę przez okno jakby jabłko wyrzuciłem; ale tu co innego, księciu winne uszanowanie, lecz nie bojaźń mnie wstrzymuje.
— Gdyby — odparł z zimną, krwią młodzieniec — setne kopie i szable tej wieży broniły, jeszczebym sam jeden na nie się rzucił, by dopełnić świętej przysięgi...
Po tych słowach oddalił się, zostawując wszystkich w zadumaniu, i zniknął im z oczu wśród grubych murów niebotycznej wieży.