Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Właśnie ze strony zbliżającego się Zbigniewa było małe okienko opatrzone żelazną kratą, w niem migały się mdłej światłości promienie od gorejącej wewnątrz lampy, zasłanianej czasami ciałem, które w długim i łamanym cieniu, odbijało się na zewnętrznych gruzach i nierównej w tem miejscu ziemi. Ten cień niewyraźny znikał i wracał co chwila, a zdało się jednak Zbigniewowi, że poznał w nim zbroję i rysy Mieczysława. Zimny mróz serce jego przeszył, piekielna radość napełniła duszę Mestwina. Podsunął się bliżej. Zbigniew stał schylony pod oknem, wahał się powstać, nie wiedział co czynić, zbierał wszystkie siły, natężał wolę, a jednak nie mógł zmienić położenia. Nareszcie wsparł go Mestwin swoją ręką, a wtenczas nagle podniósł się książe. Chciwy wzrok zarzucił wewnątrz kaplicy, gdzie ujrzał niewiastę niezrównanej piękności, i klęczącego u jej kolan mężczyznę. Tą niewiastą była Hanna, tym mężczyzną syn Bolesława Śmiałego. Książe ani słowa nie wyrzekł, ale wydarł sztylet z pasa Mestwina i rzucił go do góry.
Mestwin widząc jego zamysł, rękę mu silnie zatrzymał i odprowadziwszy, na bok, cichym zapytał głosem:
— Czy wiesz co to zemsta książe?
Zbigniew obłąkanym spojrzał na towarzysza wzrokiem.
— Czy nie wolisz — rzekł rycerz — kroplami wysączać nad nimi puhar goryczy niż go wylać odrazu? czy nie wolisz długo patrzeć na drgające ich członki, i nasycać się widokiem stopniowanej śmierci, której bóle co chwila wzrastają, niż nagłym zgonem zdrajców obdarzyć i w krwi niegodnej szlachetną zmazać prawicę?
Okropna bladość rozlała się po licach Zbigniewa.
— Już widziałeś — dodał Mestwin — zbrodnię. Teraz nad karą pomyślimy.