Tymczasem grad pocisków nieustannie raził oblegających.
— Wojewodo krakowski — zawołał Mieczysław — daj znak do odwrotu.
Natychmiast zagrzmiała trąba, usłyszane to hasło wstrzymało od bitwy wszystkie wojska szeregi. Zwinięto sztandary, odsunięto tarany, pozbierano o ile można było trupy i z tym smutnym morderczej walki dowodem zaczęły ustępować hufce, wodzowie szli za swojemi rotami, ostatni raz strzały wysypały się na nich z zamku Zbigniewa, ale nie wielu trafiły. Wieczór się już zbliżał; słońce zapadało otoczone orszakiem chmur złotych, jak król odchodzący ze swoimi dworzany. Czasami odzywały się tłumne głosy, czasami słyszano piosnkę żołnierską, a wkrótce potem wojsko weszło do obozu, gdzie ze smutkiem liczyli wojownicy nader mnogą liczbę namiotów opuszczonych, pozbawionych już swoich rycerzy.
łyszą wzburzone serca przeciwników,
niech sobie dłoń podadzą bratnią.
Zboczymy teraz od głównych osób naszej powieści, wracając do biskupa Stefana, który odjechawszy w chwili — rozpoczęcia walki, smutnie zbliżał się do Płocka.
Puściwszy wolno cugle koniowi, rozmyślał starzec nad nieszczęśliwemi skutkami domowej wojny i niezgody, i szukał jeszcze sposobów odwrócenia ich. To cichą serca modlitwą błagał Boga, to znów pogrążony w zadumaniu ważne odkrywał widoki i nowe przedsiębrał zamiary. Daremno towarzyszący rycerze chcieli przerwać jego czarną smętność, nie zważając na ich mowy, spokojnie w milczeniu jechał, ale kiedy