Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T3.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nosił na czole, osłabić nie zdołały. — Włosy dawniej kruczego koloru zbielały — w oczach panował jeszcze ogień lat młodych. — Postawa oznaczała na pierwszy rzut oka dzielnego wojownika, choć go szata pielgrzyma obwijała. — Ręka, w której trzymał kij pustelniczy, zdawała się być zwyczajniejszą do żelaza niż do lekkiej laski — a głowa, na której spoczywał kapelusz czarny z obszernemi brzegami, nieraz pod ciężkim hełmem musiała się nieprzyjacielskim nadstawiać orężom. — Jakiś rodzaj obrażonej dumy i tajonego gniewu dodawał wielkości twarzy, zdobnej w bohaterskie rysy.
Wiesław stał u drzwi pokoju, jak gdyby przykuty nieznaną siłą, podczas kiedy nieznajomy rozmawiał z gospodarzem — a kiedy ten ostatni wyrzekł słowa:
— Kupili odemnie beczkę wina na wesele. — Dziś właśnie Pani Starościna za mąż idzie — rzucił się pielgrzym ze źle tajoną wściekłością i zabrzękło coś pod szeroką jego szatą, jak gdyby starło się żelazo z żelazem.
Nie zostało już wątpliwości w duszy Wiesława i skoczył ku przyjacielowi.
— Jedź zemną — ratuj Jadwigę.
— Wiesławie! — krzyknął pielgrzymi uścisnął zbłąkanego strzelca — czy to prawdą, że moja... że Starościna idzie dziś za mąż.
— Prawda na Boga — ale koni — koni prędzej — gospodarzu, krzyknął Wiesław, rzucając dukaty na stół.
— Mój ustał pod tym domem i dla tego w nim się zatrzymałem — ostatnia mnie już odleciała nadzieja. — Czyżem kiedy mógł się spodziewać, że mi Jadwiga niewierną będzie!
— Siadajmy, przerwał Wiesław, a wszystko ci wytłumaczę — i już skoczyli na świeże rumaki i pę-