Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Irydion.

Ach w tych piersiach coś niepotrzebnego zostawiły bogi — czuję jad co podchodzi mi skronie i do ócz się tłoczy. — Niewiasty ten jad nazywają łzami! — Powiedz! wszak ja kiedyś miałem być człowiekiem?

Masynissa.

I jesteś nim właśnie w tej chwili nikczemności. — Ty nie wiesz, że każden z was zdołałby zostać wszechmocnym myślą własną, nieubłaganą, zażartą — ale wróg przewidział i zawiesił w łonie waszem serce — bojaźń, ułudę, podłość, którą tulicie jak niewolniki, którzy przystali na hańbę. — Tem on was rozdwoił i rozrzucił nizko i daleko. — Tem on panuje na długo i żaden go nie strąci, choć każden mógłby go strącić!

Irydion.

O kim mówisz, kto mnie nędznym i nieszczęśliwym uczynił? Jednego tylko znam zabójcę wszystkich chwil moich. — Rzym się nazywa.

Masynissa.

Jest inny Rzym, który zaginąć nie może! On nie na siedmiu wzgórzach, on na gwiazd milionach oparł stopy swoje! On nie ród ludzki, marny jeden, ale plemion anielskich wielkich, i urodziwych krocie znękał. — Z was wszystkich on ma tylko błaznów, z nich męczenników i w każdej chwili jako wy w omamieniu chwalicie, oni w mądrości i piękności swojej o pomstę wołają.

Irydion.

Co ty mi zwiastujesz, ty straszny, niezgłębiony?

Masynissa.

Walkę!

Irydion.

Gdzie? Kiedy?