Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z rozkoszą, jaką zawsze mu sprawiały cierpienia drugich.
Gdy Sylweryusz poznał głowę tego przebrzydłego hultaja, któremu oczy świeciły się z radości, wściekłość w nim zakipiała, uczuł potrzebę życia. Był to ostatni bunt krwi, bunt, co trwa jedną sekundę. Klęknął napowrót, patrząc przed siebie. W smętnym zmroku ukazało mu się ostateczne widziadło. Na końcu ścieżki, przy samem wejściu na uliczkę św. Mittra, ujrzał ciotkę Didę. Stała blada i sztywna, jak posąg świętej, patrząc na skon jego.
W tej chwili poczuł na skroni zimno pistoletu. Justyn się śmiał. Sylweryusz, zamknąwszy oczy, słyszał, że dawni zmarli wołają go natarczywie, widział w ciemności Miettę leżącą na chorągwi. Potem ślepy wystrzelił i wszystko się skończyło; czaszka młodzieńca pękła na dwoje jak dojrzały owoc granatu. Upadł twarzą na kamień, dotykając ustami miejsca startego nogami Mietty, na którem z ukochanej musiało pozostawać cośkolwiek.

∗             ∗

U Rougonów wieczorem, mianowicie przy deserze, rozlegały się śmiechy u stołu ciepłego jeszcze od resztek i wyziewów obiadu. Nakoniec skosztowali przyjemności bogaczów! Żądze ich, zaostrzone trzydziestoletniem powstrzymywaniem się, wyszczerzały drapieżne zęby. Ci nienasyceni dotąd chudeusze, zaledwo co puszczeni w przyjemności używania, przy-