Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bah! — odparł Rengade — im więcej tego plugastwa się zabije, tem będzie lepiej. Kiedy są we dwóch razem, niechaj razem giną.
Zaczęto szemrać.
Żandarm obrócił swe straszne, krwawe oblicze, publiczność się cofnęła. Jakiś mieszczanin zupełnie odszedł, oświadczając, że gdyby dłużej pozostał, nie mógłby wcale jeść obiadu. Chłopaki tam stojący, poznawszy Sylweryusza, zaczęli mówić o dziewczynie czerwonej. Mieszczanin powrócił, żeby się przyjrzeć kochankowi kobiety z chorągwią, o której wspomniała „Gazeta“.
Sylweryusz nie widział nic, co się koło niego dzieje; Rengade musiał go wziąść za kołnierz; gdy powstał, wieśniak wstał także.
— Chodźcie — rzekł żandarm — to długo nie potrwa.
Sylweryusz poznał ślepego. Uśmiechnął się. Musiał zrozumieć, co go czeka. Odwrócił głowę. Widok ślepego, jego wąsów zesztywniałych od krwi zsiadłej, przejął go okropnym żalem. Byłby wolał umrzeć pod wrażeniem spokojnem i słodkiem. Unikał spotkania się z jednem okiem Rengade’a, złowrogo błyszczącem. Udał się prosto w głąb równiny św. Mittra, na ścieżkę pod murem. Wieśniak szedł za nim.
Równina smutny miała pozór, pod oświetleniem chmur żółtawo-miedzianej barwy, przy zapadającym zmierzchu. Ziemia, belki, tarcice, kozły traczów — wszystko wydawało się ponure, blade, bez