Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

język pokazuje. Ten chłopak będzie bił kiedyś własną matkę i dobrze zrobi! Mów co chcesz, ci ludzie nie zasługują na szczęście, jakie im służy. Ale to tak zawsze, dobrzy nic nie mają, gdy złym się powodzi.
Wszystko co Marquart mówił, mocno drażniło Sylweryusza; byłby wolał nie wiedzieć o niczem. Jeżeli zaś zbyteczną okazał niecierpliwość, wuj uciekał się do ostatecznego środka rozjątrzenia go przeciw krewnym.
— Broń ich, broń! — dodawał niby łagodniej. — Co do mnie, tak się urządziłem, że nie mam z nimi żadnej styczności; jeżeli co mówię, to przez litość dla biednej matki, z którą ta szajka niegodnie się obchodzi.
— Nędznicy! — szepnął Sylweryusz.
— Albo ty wiesz, co oni na nią wygadują! Arystydes nie pozwała synowi witać się z nią, Felicya wspomina o zamknięciu jej w domu waryatów.
Na te słowa, młodzieniec, blady jak chusta, gwałtownie przerwał wujowi:
— Dość już tego! Nie chcę słyszeć więcej. Trzeba temu koniec położyć.
— Już zamilczę, kiedy ci to sprawia taką przykrość — odpowiedział stary łotr, udając dobrodusznego. — Są jednak rzeczy, o których powinieneś wiedzieć, jeżeli nie chcesz uchodzić za osła.
Macquart doświadczył wielkiej radości, gdy mu się udało łzy wycisnąć z ócz młodzieńca, gdyż go nienawidził więcej może niż wszystkich, za jego