Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale poważny Sylweryusz odpowiedział stanowczo:
— Jeżeli nas obdarli, tem gorzej dla nich, w przyszłości za to odpokutują. Nam zaś nie wypada godzić na własną rodzinę.
— Co za baranek! — wołał wuj rozgniewany. — Niechno nasi będą górą, potrafię sam załatwić swoje sprawy. Albo to Pan Bóg zajmuje się nami! Z głodubym umierał a żaden z tych łajdaków nie podałby mi kawałka chleba!...
Macquart, gdy wpadł na tę materyę, nieprędko ustawał. Wyjawiał wszystkie krwawiące się razy swojej zazdrości. Czepiał się wszystkich krewnych o to, że mu się dobrze nie wiodło.
— Tak, tak — powtarzał z goryczą — byliby radzi, żebym zdechł jak pies...
Gerwaza, nie podnosząc głowy od roboty, odezwała się czasem nieśmiało:
— Jednak, mój ojcze, kuzyn Pascal był dla nas bardzo dobry w przeszłym roku, w czasie twojej choroby.
— Leczył cię darmo — dodała Fina — nawet wsunął mi nieraz pięciofrankówkę na rosół dla ciebie.
— On, ten partacz, byłby mię o śmierć przyprawił, gdyby nie moja silna natura. Milczałybyście, głupie! Dajecie się każdemu w pole wyprowadzić jak dzieci. Oni wszyscy bez wyjątku chcieliby, żebym umarł. Jeżeli kiedy zachoruję, pamiętajcie żebyście po niego nie posyłały. Nie chcę, żeby mię leczył doktór, który nie ma żadnej praktyki.