Strona:PL Zola - Wzniesienie się Rougonów (1895).djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wziął kapelusz i szedł ku drzwiom, mówiąc:
— Niema już czasu do stracenia... Chodź, Rougon.
Felicya, jakby czekała na to. Stanęła przy drzwiach naprzeciw męża, który zbytecznie się nie śpieszył iść za groźnym Sicardotem.
— Nie puszczę cię — zawołała, udając nagłą rozpacz. — Nie puszczę, te łotry mogliby cię zabić!
Komendant stanął zdziwiony.
— Cóż u licha! — krzyknął — jeżeli teraz kobiety zaczną płakać, to nie będzie końca... Chodź, Rougon.
— Nie, nie pozwolę na to, przyczepię się do niego i nie puszczę — odpowiedziała z wzrastającem przerażeniem.
Magrabia, zadziwiony niespodziewaną sceną, patrzył ciekawie na Felicyę, pytając oczami, co ona za komedyę odgrywa? Tymczasem Piotr, widząc, że go żona zatrzymuje, wydzierał się iść koniecznie.
— Powiadam ci, że nie pójdziesz — rzekła stara kobieta, opierając się na jego ręku.
Zwracając się do komendanta, mówiła:
— Jak pan możesz myśleć o oporze? Jest ich ze trzy tysiące, sam nie potrafisz zebrać stu ludzi odważnych. Wystawisz się na rzeź bezużyteczną.
— Jest to naszym obowiązkiem — odpowiedział Sicardot zniecierpliwiony.
Felicya płakać zaczęła.
— Jeżeli go nie zabiją — wołała, bystro patrząc w oczy mężowi — to go przytrzymają. Mój Boże! cóż ja pocznę sama w mieście opuszczona!