Strona:PL Zola - Rzym.djvu/952

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Patrz pan — szepnęła cichutko służąca — już życie z niej uciekło... Ach, najdroższe moje dziecko już umarło... już nie ma mojej pani... mojej Benedetty...
A Piotr, zapatrzony w tę nadzwyczajną grupę, rzekł:
— Ach, jacyż oni piękni!
I było tak w istocie. Nigdy wspanialsza piękność nie zakwitła na twarzach umarłych. Oblicze Daria, przed chwilą ciemne, zmarszczkami pofałdowane, pokryło się bladością, rysy wyszlachetniały jakby z marmuru wykute a wyraz ich mówił o błogości najwyższej. Benedetta była równie blada i marmurowa, lecz więcej było woli na jej prześlicznej twarzy, a rozkosz w jakiej skonała, łączyła się z żalem i nieskończonością rozpaczy. Włosy się ich zmieszały a szeroko rozwartemi oczami wpatrywali się w siebie z czułością wzajemnego oddania w miłości. Przytuleni do siebie, spleceni w uścisku, jaśnieli niezrównanym czarem piękności pary kochanków, zmarłych w chwili miłosnego zachwytu, który przetrwać miał dla nich na zawsze, zwyciężywszy śmierć, promieniejąc po za nią.
Wiktorya wybuchnęła głośnym jękiem i płaczem a Piotr stracił tak dalece przytomność, że ocknąwszy się z bólu, niewiedział kiedy pokój napełnił się ludźmi, którzy z przerażeniem i rozpaczą, stali dokoła pary zmarłych.