Strona:PL Zola - Rzym.djvu/931

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tworna głupota losu! O Boże, Boże, czyżeś nas opuścił i odwrócił się od nas?...
Łzy nabiegły mu do oczu, podczas gdy Benedetta jeszcze nie zdawała się być przekonaną.
— Wuju, przecież ty nie masz nieprzyjaciół, dla czegoż przypuszczasz, że Santobono godził na twoje życie?...
Przez chwilkę kardynał milczał, nie znajdując dostatecznie wyjaśniającej odpowiedzi, mogącej zastąpić prawdę, której nie chciał wyjawiać. Chciał już pokryć wszystko milczeniem, gdy przypomniał sobie drobną okoliczność, którą uznał za pozorującą kłamstwo:
— Santobono jest pozbawiony równowagi umysłowej i wiem, że mnie nienawidzi od chwili, gdy odmówiłem mu świadectwa, którego żądał odemnie dla uniewinnienia swego brata osadzonego w więzieniu. Nie wydałem świadectwa, bo ten dawny nasz ogrodnik nie zasługiwał na nie... Otóż Santobono zemstę musiał mi poprzysiądz... częstokroć śmiertelne nienawiści nie mają ważniejszych przyczyn...
Benedetta zachwiała się w obwinianiu hrabiego Prada i niezdolna obstawać przy swem zdaniu, padła na krzesło, mówiąc z rozpaczą:
— Boże mój, Boże! Już nic nie rozumiem, nic nie wiem! Lecz mniejsza z tem... cóż to wszystko znaczy wobec niebezpieczeństwa grożącego memu Dario! Teraz jedno tylko pozostaje: trzeba go ratować, trzeba go ratować! Ach, jakże dłu-