Strona:PL Zola - Rzym.djvu/911

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przygniatającej tak olbrzymią większość rodu ludzkiego, lecz nagle wszystko dokoła niego zbladło, pociemniało, jakby wielki cień zasłonił piękno dnia dzisiejszego.
Benedetta to spostrzegła i, ująwszy obiedwie dłonie Piotra, rzekła z czułością:
— Twoja uczennica ma głowę bardzo zakutą... wszak tak?.. Lecz cóż chcesz, są rzeczy, których nigdy nie zrozumiem i mam przekonanie, że tak samo ich nigdy nie zrozumie żadna z kobiet wyrosłych na naszej ziemi rzymskiej. Ale pomimo to nie przestawaj nas kochać... kochaj nas takiemi jakiemi jesteśmy... ciesz się naszą pięknością, gdy jesteśmy szczęśliwe, ach, bo wtedy chcemy być piękne pomiędzy najpiękniejszemi!...
Mówiąc to, rzeczywiście promieniała nadzwyczajnością swej urody. Piotr drżał z podziwu, patrząc na bozkość jej piękności, będącej siłą mogącą rozporządzać światem.
— Tak, piękność jest wszechwładną potęgą — szepnął Piotr, ogarnięty wielkiem wzruszeniem. — Ale czemuż piękność nie może zniweczyć zła wyrażającego się tylu formami nędzy.
— O nie mówmy dziś o rzeczach tak smutnych! Dziś życie jest szczęściem i jakże wesoło, jakże dobrze jest na świecie! A teraz chodźmy do pokoju stołowego, bo ciocia zapewne czeka na nas! Już pora na obiad!
Obiad podawano zawsze o godzinie pierwszej i jeżeli Piotr był o tej porze w domu, siadał do