Strona:PL Zola - Rzym.djvu/650

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pastowanych przez całe bandy żebraków. Uliczni szewcy reparowali stare obuwie, roztasowawszy się przed drzwiami a przed drzwiami jakiegoś krawca wisiał stary, pokoszlawiony blaszany kubełek, w którym wspaniale kwitły jakieś rośliny. Ze wszystkich okien, ze wszystkich balkonów, na sznurach przerzuconych wprost i w ukos po nad ulicę, spuszczały się szmaty stanowiące bieliznę, różnokolorowe gałgany niewiadomego przeznaczenia, powiewając jak sztandary symboliczne przerażającej nędzy i najskrajniejszego niechlujstwa.
Braterską miłością płonące serce Piotra wzbieło bólem na widok takiego upadku i tak poniżającej nędzy. Ach, czemprędzej zwalić te domy będące kloakami, ziejące zarazę, tępiące zdrowotność tysięcy biedaków! W imię ludzkości należało zburzyć całą dzielnicę, usunąć ją nazawsze, chociaż tylu miała zwolenników wśród poszukiwaczy tematów do obrazu. Już kilka szerokich, nowoczesnych ulic przecięło Transtevere, niosąc światło i powietrze, lecz pozostałe stare uliczki tem sromotniejszy przybrały wygląd. Wzdłuż nowo przetkniętych ulic budowały się gdzieniedzie domy, lecz roboty szły opieszale, w wielu miejscach zawieszono je w połowie, brak kapitałów nie dozwalał rość miastu i opóźniał jego przemianę. Wszystkie te nowe ulice i skwery zawalone były cegłą, kamieniem, gipsem i gruzami, wyglądając jak miasto, które zaczęto budować, lecz nagle opuszczono z nieznanej przyczyny.