Strona:PL Zola - Rzym.djvu/627

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie opowiadania Piotra o zwiedzanych przez niego ogrodach rzymskich wywoływały w Dariu i Benedecie wspomnienia ogrodu przy willi Montefiori. Oboje tęsknili za tym rozległym ogrodem dziś już wyciętym i na zawsze zniszczonym. Rosły w nim drzewa pomarańczowe najpiękniejsze w Rzymie a w wonnym, niezrównanym tym lesie, nauczyli kochać się wzajemnie.
— Gdy drzewa zakwitły — mówiła Benedetta — zapach był tak upajający, rozkoszny, że umrzeć można było z nadmiaru odurzenia... raz nawet padłam tak na trawę i podnieść się nie mogłam w bozkości upojenia... Czy pamiętasz, mój najdroższy?... Przeląkłeś się i, chwyciwszy mnie na ręce, zaniosłeś do fontanny... jak tam było dobrze.. jaki tam panował chłód orzeźwiający...
Mówiąca tak Banedetta siedziała tuż przy łóżku lepiej się już mającego Daria i jak zawsze trzymała go za rękę. On się błogo uśmiechnął do niej, odpowiadając:
— Tak, pamiętam... oh, jak dobrze pamiętam! Oczy miałaś zamknięte i nie wracałaś do przytomności... zaczęłem całować twoje oczy... i po chwili otworzyłaś je ku wielkiej mojej radości... czy pamiętasz, że wtedy pozwalałaś się całować... byłaś lepszą niż teraz, mogłem całować twoje oczy, ile tylko chciałem. Lecz to dawno... byliśmy wtedy dziećmi... a gdybyśmy nie byli dziećmi, bylibyśmy się pobrali w tym cudownym ogrodzie... byłbym twoim mężem a ty moją żoną...