Strona:PL Zola - Rzym.djvu/611

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mniej więcej w połowie długości ulicy wznosił się brzydki, żółty mur więzienia a w górze biegły liczne druty telegraficzne. Zwłaszcza wieczorem via Giulia była ponurą. Zamiast rozweselających ją podczas dnia jaskrawych promieni słońca, panował gęsty, czarny zmrok, gdzieniegdzie upstrzony migotliwą gwiazdką zapalonych latarni gazowych, zaś w oknach domów nigdy nie bywało śwatła, a bramy były zabarykadowane, zaryglowane, ciche jak grobowce. Przechodniów nigdy tu nie można było spotkać; jedynemi ludzkiemi istotami byli dwaj żołnierze stojący na warcie przy więzieniu, jeden przed drzwiami a drugi na rogu uliczki. Obadwaj stali nieruchomo jakby skamieniali w tej ulicy śmiercią tchnącej.
Mnóstwo tu było kościołów; każda z uliczek, biegnących do Tybru posiadała swoją świątynię, nie wielką, lecz przeciążoną pstrocizną ozdób, złoceń i małowideł. Wszystkie te kościoły były do siebie podobne i otwierały się tylko w godzinach nabożeństwa. Przy via Giulia, prócz San-Giovanni di Fiorentini, prócz San-Biagio della Pagnotta, prócz San-Eligio degli Orefici, znajdował się jeszcze kościół degli Morti, w którym Piotr lubił marzyć o starożytnym Rzymie. Kościół był obsługiwany przez zakonników, mających obowiązek grzebania zmarłych, co padli rażeni śmiercią po za domem, zostawiając swą rodzinę i znajomych bez wieści. Temi dniami Piotr był świadkiem ceremonii religijnej w tym kościele; zakon-