Strona:PL Zola - Rzym.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go woskowa postać, obleczona białą szatą sztywną jak zbroja od drogocennych złotych haftów, unieruchomiła się w hieratycznej pozie, dumną była i zamkniętą jak bóstwo czczone z dawien dawna, ozłocone kultem pobożnych, wyzierające z za kłębów dymu najcenniejszych kadzideł. Tylko oczy żyły w obumarłej sztywnocie tej twarzy, oczy błyszczące jak czarne dyamenty, oczy ze wzrokiem puszczonym w daleką przestrzeń, po za ziemię, w nieskończoność. Oczy te ani razu nie padły na tłum wiernych, nie odwróciły się ani na lewo, ani na prawo, pozostały w niebie, nie chcąc wiedzieć i widzieć co się dzieje poniżej. To nieruchome bóstwo w złoto zakute i niesione jak święty relikwiarz ponad głowami tłumu dyszącego miłosnem uwielbieniem, przybierało zadziwiający majestat, trwogę budzącą wielkość, nienaruszalność dogmatu i tradycyi, świętość i całość sztucznie przechowywanej mumii, która łudziła życiem, podtrzymana kunsztownemi spowinięciami.
Jednakże Piotr dopatrzył się wielkiego zmęczenia w zawiędłej twarzy papieża. Musiał być cierpiący, o czem wreszcie wspominał wczoraj monsignor Nani, sławiąc dzielność ducha tego osiemdziesięcioczteroletniego człowieka, żyjącego siłą woli, w gorącej chęci spełniania swej misyi pomiędzy ludźmi.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Doniesiony do ołtarza Konfesyi, papież zeszedł z sedia gestatoria