Strona:PL Zola - Rzym.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tychmiast znalazł się na ulicy Narodowej, którą wczoraj spuszczał się w dorożce z dworca kolei żelaznej ku miastu, ku Tybrowi. Poznał olbrzymi gmach Banku, zielone, pnące się ku górze ogrody Kwirynału i wielką, parasolowatą pinię przy willi Aldobrandini. Na jednym z zakrętów zatrzymał się, by popatrzeć na kolumnę Trajana. Zarysowywała się teraz ciemnym słupem wśród nizko położonego placu wypełnionego szarawem światłem. Wtem jakiś powóz nagle przystanął i Piotr z wielkiem ździwieniem usłyszał uprzejme wołanie:
— Panie Fromont, panie Fromont!
Był to młody książe Dario Boccanera, jadący na codzienny spacer po Corso. Nie posiadając osobistego majątku, utrzymywywał się z łaski stryja, kardynała Boccanera i zawsze był bez grosza, lecz jako prawowity rzymianin, byłby wolał żyć o chlebie i wodzie, byle mieć swój powóz, konia i stangreta. W Rzymie bowiem jest cała kategorya ludzi niemogąca sobie wyobrazić, jak można się obejść bez własnego powozu.
— Panie Fromont, zechciej pan wsiąść, pojedziemy razem na spacer... pokażę panu jedną z ciekawości naszego miasta. Dario okazywał tę uprzejmość dla Piotra, chcąc się przypodobać Benedecie. Prócz tego, w bezczynnem życiu, jakie pędził, stanowiło to pewną rozmaitość, cieszył się myślą pokazania się znajomym w towarzystwie tego francuzkiego księdza, o którym sły-