Strona:PL Zola - Rzym.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konany, iż nic nie pojął we właściwem znaczeniu. Zacząwszy się rozbierać, nagle mocno się zadziwił, że się tutaj znajduje i, rozglądając się dokoła, pytał sam siebie, czy jest właściwie sobą. Naprzykrzona myśl: co sądzą ci wszycy ludzie o jego książce, znów wyraźnie wyryła mu się w mózgu. Po cóż go oni sprowadzili do tego grobowego pałacu tchnącego ku niemu niepokojem i niechęcią. Chcąż mu oni dopomagać, czy też poskromić i obezwładnić?... I znów ujrzał żółty salon oświetlony czterema lampami, donna Serafina zajmowała fotel po jednej stronie kominka a po drugiej siedział na swem miejscu adwokat Morano, poza nimi wychylała się piękna, namiętna a jednakże spokojna głowa Benedetty, podczas gdy naprzeciwko uśmiechała się twarz monsignora Nani, połyskując przebiegłemi oczyma.
Piotr położył się, lecz nie mogąc znaleźć sobie miejsca, dusząc się, pobiegł do okna i, otworzywszy je, szukał orzeźwienia. Niebo było atramentowo czarne a zbita ciemność zakrywała horyzont. Chmury nie dozwalały przebić się gwiazdom, sklepienie nieba opuszczało się nizko, ciężąc jak ołowiane. Naprzeciwko, poza Tybrem, domy przedmieścia Transtevere leżały uśpione, żadnem nie połyskując światłem. Gdzieś w dali paliła się jedna tylko latarnia gazowa, świecąc jak spadająca gwiazda. Piotr starał się dojrzeć Monte Gianicolo. Lecz wszystko zapadło się w morze