Strona:PL Zola - Rzym.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz teraz już czuje się pan lepiej... już niedomaganie minęło?..
Piotr wsłuchiwał się z przyjemnością w powolny, dźwięczny jej głos, który zdawała się tłumić, nauczona panować nad gwałtownością swej natury. Światło padło teraz na twarz Benedetty, twarz białą jak kość słoniowa. Owal miała okrągły, usta nieco wydatne, nos kształtny i cienki. Delikatne jej rysy młodzieńczy, dziewiczy miały wyraz. Najpiękniejszą jej ozdobą były wielkie, głębokie oczy, w których nikt zdolnym nie był czytać, tak dalece tajemnicze spoczywały w nich przepaści. Patrzała ona niemi?... Czy marzyła?... Kryłaż żary żądz niezaspokojonych, czy też modliła się płonąc w świętości?... Oczy te były nieodgadnioną zagadką, świecąc wśród twarzy o nieruchomych rysach. Biała, młodzieńcza, pełna spokoju Benedetta była uroczą, wyrobioną sztucznie powagą; ruchy miała harmonijne, szlachetne, rytmiczne. Przy uszach jej połyskiwały matowo dwie olbrzymie perły najczystszej piękności, perły z naszyjnika podziwianego przez cały Rzym a należącego do kobiet z rodu Boccanera.
Piotr, dziękując jej za udzieloną sobie gościnność, rzekł:
— Najmocniej żałuję, iż zaraz po przyjeździe nie mogłem pani wyrazić szczerej mej wdzięczności za zbytek jej dobroci.