Strona:PL Zola - Rzym.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

palczywości ducha tego napozór spokojnego człowieka.
Ukłoniwszy się, rzekł wyborną francuzczyzną i z wielką uprzejmością:
— Jestem don Vigilio i polecam się z gotowością na pańskie usługi... Jeżeli pan sobie życzy, możemy zejść zaraz do salonu...
Piotr zgodził się na tę propozycyę, podziękował i wyszli razem. Don Vigilio milczał, lecz z grzecznym uśmiechem słuchał Piotra, potakując głową. Spuściwszy się wązkiemi schodami na drugie piętro, znaleźli się w rodzaju przedsionka stanowiącego zakończenie klatki schodowej paradnego wejścia do pałacu. Piotr ździwiony był brakiem oświetlenia. Tylko gdzieniegdzie pobłyskiwała lampka gazowa, jak na korytarzach podrzędniejszych hoteli. Żółte plamki owych lampek rozsianych zdaleka świeciły jak gwiazdy, słabo wszakże rozpraszając ciemności długich i bardzo wysokich korytarzy. Wszystko w tym pałacu było olbrzymie a zarazem cmentarne. Nawet w pobliżu drzwi wiodących do mieszkania donny Serafiny nic nie zdradzało, iż dzisiaj był dzień przyjęcia. Tuż w pobliżu tych drzwi były inne, wiodące do pokojów zajmowanych przez Benedettę.
Piotr dziwił się głębokości ciszy zalegającej pałac. Najlżejszy szelest nie dolatywał jego uszu. Przystanąwszy, don Vigilio skłonił się raz jeszcze i, nie zadzwoniwszy, ostrożnie nacisnął klamkę.